Follow Us @sonsdanoite

sobota, 5 listopada 2016

#4 Siewca Wiatru, Maja Lidia Kossakowska.

08:00:00 12 Comments
Kolejna książka z serii odkurzonych recenzji. Póki nie uspokoi mi się w życiu to, niestety, nie mam czasu na napisanie czegoś nowego. Będę publikować raz w tygodniu, w każdą sobotę. Muszę tylko ogarnąć co robić z seriami książek, takimi jak Harry Potter, Igrzyska Śmierci czy Percy Jackson. Jeśli ktoś z Was ma propozycję (tzn. wszystkie części w jednym poście czy każda część osobno) to chętnie poznam Wasze zdanie, bo sama nie mam pomysłu co z tym zrobić...
Dzisiaj natomiast trochę fantastyki. Może ktoś, tak jak ja, polubi tę książkę!


Siewca Wiatru, Maja Lidia Kossakowska.


TYTUŁ: Siewca Wiatru
AUTOR: Maja Lidia Kossakowska
LICZBA STRON: 560
WYDAWNICTWO: Fabryka Słów
KATEGORIA: fantastyka
ROK WYDANIA: 2004
JĘZYK ORYGINAŁU: polski
MOJA OCENA: 9/10


 "Cień jest w każdym z nas. I wszędzie, na każdym kroku, zawsze, gdy stajemy przed jakimś wyborem, musimy go zabić."


Już na okładce zaistniał opis, który mnie naprawdę zaintrygował. To właśnie on sprawił, że postanowiłam sięgnąć po powieść pani Kossakowskiej, mimo iż mało która fantastyka do mnie trafia. Tutaj jednak, za sprawą opisu na okładce i słów przyjaciółki, sięgnęłam po książkę i już od pierwszych słów najzwyczajniej w świecie się zakochałam. Siewca Wiatru to nie jest kolejna słodka opowieść o miłych, dobrych i uczynnych aniołach, które chętnie niosą ludziom pomoc. Nie. To powieść, w której pojawiają się zdegenerowane, przeklinające anioły, są nałogowcami i oszustami. Tutaj anioły są nad wyraz ludzkie - piją, palą, klną na potęgę. Na okładce widnieje opis:


"Bóg umarł - stwierdził filozof.
A może odszedł? - zapytała Kossakowska.
I postawiła BezPańskie anielskie zastępy w obliczu Armagedonu"


Maja Lidia Kossakowska nie szczędzi słów w swojej powieści. Nie próbuje zatuszować przekleństw, nie robi z Siewcy Wiatru książki, którą przeczytać mogą również dzieci. Tutaj jest pełna szczerość, przekleństwa i wyzwiska. Nie mamy do czynienia z lekką lekturą, która nikogo nie odrzuca. To utwór, który na pewno nie każdemu przypadnie do gustu ze względu na swoją szczerość i brutalność. Kossakowska nie stwarza żadnych pozorów, tworzy natomiast realistyczne sceny batalistyczne pełne brutalności i krwi, z masą dosadnych opisów poległych. Anioły i demony autorki zdecydowanie odbiegają od jakiegokolwiek kanonu biblijnego, gdzie chóry i zastępy anielskie są słodkie, białe i grzeczne, śpiewające mdłe pieśni. Ludzkość przez wieki je wyidealizowała, popychając w skrajne granice dobra i zła, natomiast sama pisarka zmieszała je z błotem wszystkiego co ludzkie i najgorsze. Nie ma w tej książce również dobrej wizji Królestwa Niebieskiego czy Wszechświata, bo, jak się okazuje, wszystko to jest po prostu jedną wielką machiną, nadzorowaną przez anioły, a my, ludzie, po prostu nie potrafimy zrozumieć jej działania. Niebo, wbrew temu co nam się wydawało, nie jest zwyczajne i proste, nie jest prawą i szczęśliwą krainą. W niebie jest aż siedem poziomów, które zasadniczo dzielą niebiańską społeczność na klasy społeczne i pokazują, że nawet w Królestwie Niebieskim nie ma czegoś takiego jak równość.

Anioły, te które powinny być bliżej Boga, okazują się być zwyczajnie ludzkie, z rozterkami moralnymi, z knuciem spisków, morderstwami i miłością. Mają wady, jak każdy człowiek i słabostki, a jednak to ludzkie problemy doskwierają im najbardziej. Z aparycji, z wyjątkiem tych wielkich skrzydeł, wydają się być identyczne jak ludzie. Poza skrzydłami nie wyróżniają się niczym szczególnym - wzrostem, mięśniami, nadzwyczajną urodą. Wszystko jest takie... zwyczajne. W chwilach ostatecznych, podczas poszukiwania Boga, posługują się sposobem najbardziej ludzkim - wiarą.

Powieść opowiada o zastępach niebieskich, które pewnego dnia zdają sobie sprawę, że Pan ich opuścił. Pozostawione na pastwę losu, zmuszone są radzić sobie same. Królestwo Niebieskie, którego głównymi zarządcami są archaniołowie, skupiało się do tej pory wokół Jasności. To właśnie ona była motorem ich poczynań i to jej zawdzięczali wszystko. Zajęci sobą i swoimi problemami, nie dostrzegli, że pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, zostali ogołoceni z najdroższego skarbu. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że nikt nie ma nawet najmniejszego pojęcia o tym, co jest przyczyną takiego obrotu spraw. To sytuacja trudna dla wszystkich aniołów, zwłaszcza, że wszystko powoli idzie w kierunku buntu. Czy osieroceni aniołowie i archaniołowie będą na tyle silni, by mimo wszystko stawić czoła ciemności? Złu, które gotowe jest zaatakować w każdej chwili i zniszczyć to, co najpiękniejsze?

 
"- Honor -powiedział. - Lojalność. Obowiązek. Wy, skrzydlaci, lubujecie się w dylematach moralnych, ale nie wiecie, jak się posługiwać prostymi terminami. Widzisz, Lampka jest moim przyjacielem. Jedynym. Nie dbam, czy mi wierzysz, czy nie, bo prawda i tak pozostaje prawdą. Nie obchodzi mnie Głębia. Obchodzą mnie jednostki, a Lampka jest jednostką, na której mi zależy. Zrozumiałeś?"


Głównymi bohaterami są archaniołowie, w składzie: Gabriel (Regent Królestwa), Razjel, Rafael i Michał. Poza nimi są również panowie z Głębin, bądź, jak kto woli, z Piekła - Lucyfer i Asmodeusz. Jest również wiele innych postaci, pojawiających się w różnych wątkach i momentach powieści, no i, oczywiście, jest także słynny Daimon Frey, postać z okładki, zwany Abbaddonem, Burzycielem Starego Porządku, Tańczącym na Zgliszczach czy Aniołem z Kluczem do Czeluści. Każdy bohater posiada indywidualny charakter, zależny nie tylko od osobowości, ale także od piastowanego stanowiska. Zamiast podniebnych świętych aniołów, gotowych śpiewać jedynie mdłe pieśni uwielbienia, mamy niesamowicie ludzkich bohaterów. Mimo iż są światłością Pana, nie mają zahamowań by grzeszyć, kłócić się, wszczynać burdy i kląć. Nie stronią od zwykłych, ludzkich używek, nie boją zakochiwać się z ludzki sposób, nie przejmują się tym, jak mogą zostać postrzegane. Korzystają z burdelów, są charakterne, nie sposób o nich zapomnieć.

Cała powieść napisana jest lekkim, ale jednocześnie bardzo obrazowym językiem. Autorka nie oszczędzała licznych opisów do wykreowanego przez nią świata. Momentami możemy poczuć się tak, jakbyśmy sami byli jednym z jego mieszkańców. Sporą uwagę przykłada do wyglądu bohaterów - od opisów strojów, przez twarze, aż do koloru tęczówek, które zresztą należą do najbardziej charakterystycznych cech zewnętrznych każdego z bohaterów. Powieść jest wielowątkowa, gdzie głównym motywem fabuły jest walka dobra ze złem. Jako poboczne wątki autorka przygotowała wiele przygód, dzięki czemu zawsze coś się dzieje, zawsze coś wciąga czytelnika.

Książka nie jest przykładem powieści dla ludzi o słabych nerwach. Nie jest również odpowiednia dla dzieci. Niejednokrotnie czytamy o scenach batalistycznych, pełnych krwi i brutalności, zwłaszcza wśród aniołów. Czytamy mnóstwo przekleństw, widzimy wiele krwi. Nie każdy ma na to nerwy, ale jednak jako powieść fantastyczną zdecydowanie mogę polecić Siewcę Wiatru. Sama sięgnęłam po nią głównie dlatego, że poleciła mi ją przyjaciółka, a chęć przeczytania jej podsycała, podrzucając co ciekawsze fragmenty. W końcu sięgnęłam po książkę i... zakochałam się w Daimonie Freyu. 

Polecam sięgnąć po nią wszystkim, których interesuje lekko brutalna fantastyka.


"Pani, jesteś naczyniem mądrości. Trudno mi uwierzyć, że cała zawartość gdzieś się wylała."

sobota, 29 października 2016

#3 Harry Potter i Przeklęte Dziecko, twórczość zbiorowa.

08:00:00 5 Comments
Będzie subiektywnie i może pojawić się kilka spoilerów, więc z góry zaznaczam, że jeśli ktoś nie czytał i nie chce wiedzieć co tam będzie to niech nie czyta, bo kilka drobiazgów mogłam gdzieś wcisnąć, czasem nie do końca świadomie.

Harry Potter i Przeklęte Dziecko, John Tiffany & Jack Thorne


TYTUŁ: Harry Potter i Przeklęte Dziecko
AUTOR: John Tiffany, Jack Thorne
LICZBA STRON: 368
WYDAWNICTWO: Media Rodzina
KATEGORIA: fantastyka
ROK WYDANIA: 2016
JĘZYK ORYGINAŁU: Angielski
OCENA: 5/10 (chyba)

"Moim zdaniem w pewnym momencie trzeba dokonać wyboru, kim chcesz zostać. I powiem ci, że w takiej właśnie chwili potrzebujesz albo rodzica, albo przyjaciela. Jeśli zdążyłeś znienawidzić rodzica i nie masz przyjaciół, jesteś zupełnie sam, a taka samotność jest bardzo trudna."

Potter, Potter, Potter... Znów się spotykamy? Kiedy widzieliśmy się ostatnio? Ach, osiem lat temu. Osiem lat! Cholera, dawno... Piętnaście lat miałam, młoda i głupia byłam, na ósmą część czekałam, liczyłam, wierzyłam, że ją dostanę. I nagle, po ośmiu latach, dostaję to coś, bo brakuje mi słów, by jakkolwiek tę książkę nazwać. Ciężkie to czasy, niech skonam...

O Przeklętym dziecku głośno było od samego początku. Po pierwsze dlatego, że znowu coś poruszyło się w świecie magii wykreowanym przez J.K. Rowling. Po drugie, bo to coś okazało się sztuką teatralną, a nie kolejną częścią. Gdy na moment ucichło, to znowu ktoś coś stworzył dookoła Przeklętego dziecka - Hermiona Granger, jedna z głównych bohaterek, miała zostać zagrana przez czarnoskórą aktorkę, a J.K. Rowling zaczęła opowiadać, że przecież nigdy nigdzie nie napisał jakiego koloru skóry jest Hermiona. I zgoda, może nie napisała. Jest tylko jeden problem - po co godziła się na Emmę Watson, której bardzo daleko do osoby o ciemnym kolorze skóry, by po tylu latach zdecydować się na kogoś o zupełnie odmiennej aparycji? Ja rozumiem, że akcja książki dzieje się dziewiętnaście, a nawet i dwadzieścia dwa lata później, no ale nie oszukujmy się - człowiek może i się zmienia, ale na pewno w tym wszystkim nie dochodzi do zmiany koloru skóry

Zawrzało, zawrzało w internecie, tak jak później zawrzało, gdy wyciekły pierwsze spoilery po premierze Harry Potter and the Cursed Child, a więc oryginalnej wersji językowej. Dlatego też, chociaż od ostatniej części minęło osiem lat, a ja uznałam, że więcej części nie chcę, nie mogłam doczekać się premiery. Chciałam dostać ją w swoje ręce, przeczytać i móc wyrazić swoje zdanie, no i przede wszystkim by wiedzieć o czym wszyscy mówią. Chociaż przyznam, że już w dzień premiery miałam dosyć tej książki, bo wyskakiwała zewsząd - opanowała facebookowe grupy, instagramy, całe media społecznościowe. Zdjęcia były wszędzie, a ja bałam się, że za moment wyskoczy mi z lodówki, jak tylko ją otworzę. Patrzyłam na książkę, która leżała obok mnie i zastanawiałam się czy aby na pewno dobrze zrobiłam, że ją kupiłam...

"Na tym właśnie polega przyjaźń, prawda? Nie wiesz, czego potrzebuje twój przyjaciel, wiesz tylko, że potrzebuje."

Przechodząc jednak do sedna - a więc do recenzji - muszę przyznać, że mam mieszane uczucia. Gdy sięgałam po książkę, robiłam to z bardzo negatywnym nastawieniem. Z góry założyłam, że jestem na nie, że na pewno mi się nie spodoba, że to kolejny chłam napisany dla kasy. W końcu ani to nie jest książka Rowling ani kolejna część Harry'ego Pottera, wbrew temu, co krzyczą wszystkie księgarnie, dyskonty książkowe i billboardy reklamowe. Nie. To nie jest kolejna część i nigdy jej za ósmą część nie uznam, bo to by było beznadziejnym pomysłem. Naprawdę beznadziejnym pomysłem.

Harry Potter i Przeklęte Dziecko to historia, która dzieje się dziewiętnaście, a nawet i dwadzieścia dwa lata po ostatnim rozdziale Harry'ego Potter i Insygniów Śmierci. To bardziej przygody Albusa Severusa Pottera i jego najlepszego przyjaciela, Scorpiusa Malfoya. To zupełnie inne postaci, inne charaktery, zachowania. To nie jest świat, który wykreowała Rowling - ten został stworzony przez Johna Tiffany'ego i zaakceptowany przez twórczynię świata magii rodem z Hogwartu. To sztuka sceniczna, nie książka. To scenariusz podzielony na dwie części, kilka aktów i kilkanaście scen. W niecałych czterystu stronach zabrakło mi jednej bardzo ważnej rzeczy - zabrakło mi Harry'ego Pottera w samym Harrym Potterze. I bynajmniej nie chodzi mi tutaj o postać, ale o klimat, który utrzymywał się w siedmiu częściach serii, a nie został utrzymany w tymże małym... dodatku.

Cała historia skupia się głównie wokół dwóch postaci - Albusa Severusa Pottera oraz jego najlepszego przyjaciela, Scorpiusa Malfoya. Albus widzi w sobie jedną jedyną wadę - jest synem tego słynnego Harry'ego Pottera. Jest nieszczęśliwy i najchętniej odciąłby się od tego, a jeśli byłoby to możliwe to zrobiłby wszystko, by móc się nie urodzić. Trudno jest być dzieckiem kogoś sławnego, a historia młodego Pottera idealnie to pokazuje. Cóż, właściwie trochę mu się nie dziwię, ale przy każdej scenie Albus-Harry, miałam napady złości, bo dawno nic mnie tak nie irytowało. Tak sztucznych rozmów i takiej irracjonalnej złości... Nie wiem, do samego końca denerwowała mnie relacja między ojcem, a synem i nie wiem też, która z tych postaci bardziej mnie drażniła - starszy czy młodszy Potter? Nie wiem, po prostu nie wiem...

Historia jest przedstawiona w formie scenariusza sztuki teatralnej, a zatem w formie dramatu. Sama mam pewnie odczucie, że jest to dramat w formie dramatu, bo to nie jest książka, to nawet nie jest alternatywne uniwersum całej historii. To... cóż, dla mnie Przeklęte dziecko brzmi trochę tak, jakby ktoś wziął wszystkie fanfiki świata, wrzucił je do miksera, przemieszał, ubrał w krótkie zdania i wrzucił właśnie do tego tekstu, opartego na scenariuszu sztuki teatralnej. Wszystko jest tutaj bardziej nierealne niż w podstawowych książkach z serii o Harrym Potterze. Natłok marysuizmu uderza w czytelnika w nowej postaci, którą jest Delphini Diggory, a właściwie Riddle. Nie dość, że jest idealna to jeszcze jest postacią, która nie ma racji bytu. Dlaczego? Bo jako córka Voldemorta miałaby się urodzić, gdy ten nie dość, że miał blisko osiemdziesiątki to jeszcze był marną namiastką człowieka. Moje pierwsze fanfiction, pomijając pewne krótkie Dramione, dotyczyło właśnie idealnej córki Voldemorta. Okazuje się, że coś, co uważałam za największą szmirę internetu można było tylko delikatnie podrasować, napisać do Rowling i... wydać. Cholera. Tyle pieniędzy uciekło mi przed nosem...

Harry Potter i Przeklęte Dziecko to przerost formy nad treścią, za dużo patosu, głupawych dowcipów i sztucznych rozmów. Bardzo popularny tekst, który pojawia się na wielu internetowych memach, o tym, że Voldemort nie posiada nosa, więc jego dzieci też nie również pojawił się w tym tworze i powiem Wam szczerze, że był gwoździem do książkowej trumny, bo podkreślił niski poziom książki. Właściwie wiele mogłam się po niej spodziewać, ale myślałam, że jednak czymś mnie zaskoczy. No cóż, nie wyszło.

"To pewnie bzdura. To znaczy... no przecież masz nos."

Paradoksem całej tej książki jest to, że tak, jak przez siedem tomów opowieści o Harrym Potterze nie potrafiłam polubić postaci Ronalda Weasleya, a także wymyślonego przez Rowling pairingu, jakim jest Romione, tak tutaj... No cóż, tutaj w końcu to kupiłam. Tak, zaakceptowałam Weasleya, zaakceptowałam Romione. Oczywiście tylko w tej książce, ale to zawsze jakiś postęp. Mam wrażenie, że dopiero tutaj ktoś pokazał prawdziwą twarz najmłodszego syna Weasleyów. No cóż, przynajmniej ja go tak widzę, ja go tak odbieram. Ze wszystkich postaci, które pojawiły się w tej książce, najtrudniej czytało mi się sceny z Harrym oraz te, w których udział brał Albus Potter. Problem polegał na tym, że cała historia kręciła się wokół tego drugiego. Meh.

Brakowało mi Rose Weasley, chociaż te kilka wspomnień o niej wystarczyło mi. Dlaczego? Bo prawie zawsze wspominał o niej Scorpius Malfoy i aż kipiało od tego moim ulubionym pairingiem - Scorose. Nic na to nie poradzę, że wyobrażam sobie ich razem. To taka zakazana miłość, zawsze coś się tam dzieje, musi się dziać. Przyznam, że liczyłam na trochę więcej w tym kierunku, więcej wspólnych scen, czegokolwiek. Czego jeszcze brakowało mi w tej książce? Przede wszystkim brakowało mi zwykłej książki, nie dramatu, a książki - dialogów, opisów, prawdziwej magii, a nie sztucznych, wymuskanych postaci. Co mi się kompletnie nie podobało? Zwroty. Nie umiem sobie wyobrazić, by Harry, Ron, Hermiona albo ktokolwiek z tej grupy zwracał się do swojej byłej nauczycielki, profesor McGonagall per Minerwa. Okej, może i miała tak na imię, ale kiedy zatarła się granica między pani profesor, a Minerwo? Nie wyobrażam sobie tego, tak samo, jak nie umiem pogodzić się z tym, by Albus, Scorpius czy Rose zwracali się po imieniu do Hermiony, Harry'ego czy Ginny. Owszem, do rodziców mówili mamo oraz tato, ale do całej reszty - a więc cioci bądź wujka - mówili po imieniu. Skąd to się wzięło?

Żeby jednak nie było, że widzę tam same minusy (szok, widzę plusy!) to muszę przyznać, że czytało mi się ją naprawdę szybko - jeden dzień i po wszystkim. Był to, mimo wszystko, piękny powrót do świata magii, nawet jeśli jeszcze bardziej nierealny, a wręcz rodem ze świata fanfiction. Było to jednak kolejne, tym razem bardzo nowatorskie, spojrzenie na świat Harry'ego Pottera. To w końcu było całe moje dzieciństwo, dorastałam z Harrym i jego przyjaciółmi, dorastałam z jego światem. Teraz, gdy jestem dorosła, znowu na chwilę mogłam wstąpić do jego książkowego świata. I chociaż nigdy nie uznam tego za kanon... to i tak dziękuję. Było szybko, było lekko, było nieco magicznie.

"Harry, w tym pogmatwanym, pełnym emocji świecie nie ma idealnych odpowiedzi. Doskonałość jest poza zasięgiem ludzkości, poza zasięgiem magii. W każdej pięknej chwili szczęścia kryje się kropla trucizny: świadomość, że ból powróci. Bądź szczery wobec tych, których kochasz. Pokaż swój ból. Cierpienie jest rzeczą równie ludzką jak oddychanie."



sobota, 22 października 2016

#2 Magda.doc, Marta Fox.

08:00:00 3 Comments
Obiecywałam, więc wrzucam pierwszą recenzję. Starą, bardzo starą, nieco przerobioną, dostępną również na humanistce. Postanowiłam wszystko tutaj wrzucić, żeby było w jednym miejscu. Poprzednia wersja pojawiła się siódmego lutego dwutysięcznego czternastego roku. Na dzisiaj mam moją ukochaną polską autorkę - Martę Fox, wraz z książką, od której zaczęła się moja przygoda z jej twórczością.


Magda.doc, Marta Fox.


TYTUŁ: Magda.doc
AUTOR: Marta Fox
LICZBA STRON: 216
WYDAWNICTWO: Siedmioróg
KATEGORIA: literatura młodzieżowa
ROK WYDANIA: 1996
JĘZYK ORYGINAŁU: polski
MOJA OCENA: 9/10


"Jestem spokojna, bo już nie mam siły być niespokojna. Jestem spokojna, bo wszystko wydaje mi się tak żałosne, że mój spokój w tym wszystkim jest najbardziej odpowiednim stanem."


Magda.doc to jedna z pierwszych książek autorstwa Marty Fox. Opowiada ona o życiu osiemnastoletniej Magdy, którą poznajemy w dosyć dramatycznym momencie, gdy wszystko wywraca się do góry nogami, a dziewczyna musi poradzić sobie ze wszystkimi przeciwieństwami losu, których w tamtej chwili jest pełno. Książka ta napisana jest w pierwszej osobie - Magda ze wszystkiego zwierza się Dżordżowi, swojemu komputerowi. Traktuje go niczym swojego powiernika i najlepszego przyjaciela, mimo iż jest to tylko komputer, a więc urządzenie techniczne, nie myślące, osiemnastolatka zwraca się do niego jak do żywej osoby. Dżordż jest dla Magdy najważniejszy.

Tytułowa Magda Szymaniuk jest dziewczyną uczęszczającą do czwartej klasy liceum ogólnokształcącego, a więc musi przygotowywać się do matury. Jest najlepszą uczennicą w szkole i prócz swojego najlepszego przyjaciela, Bartka, raczej z niewieloma osobami się dogaduje. Jej życie jednak zmienia się, gdy przed początkiem roku szkolnego ulega przystojnemu koledze z klasy, Łukaszowi, i razem idą do łóżka. Okazuje się jednak, że Magda była dużo dojrzalsza pod względem emocjonalnym niż osiemnastoletni Łukasz Madejski, dla którego pójście do łóżka z dziewczyną wcale nie było czymś głębszym, ważniejszym, a zwykłą zabawą.

Prócz problemów w domu - Magda nie zawsze dogaduje się ze swoją matką - dochodzi jeszcze jeden, znacznie poważniejszy problem, kiedy z wyników badań dziewczyna dowiaduje się, że zostanie matką. Jest to dla niej nieprzyjemne doświadczenie, zwłaszcza, że osiemnastolatka dopiero wkracza w dorosłe życie, w którym i tak nie ma w nikim wsparcia. Jak Magda poradzi sobie, gdy wszystko zwróci się przeciwko niej? Łukasz wcale nie czuje się odpowiedzialny do tego, by ustatkować się i związać z dziewczyną, by zostać ojcem. Magda jest jednak silna i pełna determinacji, bowiem zamierza stawić czoła wszystkim niepowodzeniom. Najbardziej w tym wszystkim pomaga jej Łukasz Madejski Senior, a więc ojciec Łukasza, ojca jej dziecka. Magda w swoich komputerowych rozmyślaniach nazywa ich Łukaszem Młodszym i Łukaszem Starszym, w ten sposób czytelnicy również bez problemu mogą rozdzielić jednego i drugiego, nie myląc się co chwilę. 

Pierwszą wiadomość do Dżordża Magda wklepuje 1 listopada 1994 roku. Jest to, jak dowiadujemy się trochę później, spory kawałek czasu od jej wakacyjnego spotkania, słodkiej przygody z Łukaszem Młodszym, bowiem do owego spotkania dochodzi, jak później wspomina dziewczyna, 24 sierpnia 1994 roku, z dokładnością do dnia tygodnia - w czwartek. Dziewczyna dosyć długo nie wspomina o tym, jak brutalnie musiała wejść w dorosłość - o tym, że w ten dzień, podczas swojego pierwszego razu, zaszła z chłopakiem w ciążę, a teraz musi stawić czoła rzeczywistości. 


"Zdradzać się przed ludźmi oznacza głupotę. Zdradzać się przed samym sobą - słabość i niedostateczną dyscyplinę. Trzeba samemu być w pancerzu, żeby drugich w pancerze zakuć. Pewne myśli, uczucia i odruchy należy w sobie bezwzględnie i bezlitośnie zabijać. Trzeba być pewnym siebie jak precyzyjnego instrumentu."


Magda zawsze była najlepszą uczennicą - oceny celujące bądź bardzo dobre, zachowanie tylko wzorowe. Była wzorem do naśladowania, nigdy nikomu nie sprawiała problemów, chociaż jak mówiła o swojej Matce - Zawsze się jej bałam, bo mnie biła. W całej książce ani razu nie zostaje wymienione imię Matki, zawsze jest jednak ona pisana z dużej litery, niczym nazwa własna. Magda, pisząc swój komputerowy pamiętnik, posługuje się dosyć często wpisami rodzicielki z jej pamiętnika, z okresu, gdy ona sama była w ciąży, a więc również z czwartej klasy liceum. Magda niektóre fragmenty zna niemalże na pamięć i co raz do nich powraca.

Cała książka napisana została w sposób dosyć kolokwialny, prosty, językiem typowym dla młodzieży. Czas akcji powieści to przełom 1994 i 1995 roku, od pierwszego dodanego wpisu - 1 listopada 1994 - aż do ostatniego, który pojawia się 2 czerwca 1995, gdy dziewczyna napisała już maturę a także urodziła dziecko, swoje maleństwo i ukochaną córeczkę - Paulinkę. Dziewczyna rodzi się 26 maja 1995 roku i, jak pisze Szymaniuk, zrobiła jej prezent na Dzień Matki, mimo iż miała zrobić prezent sobie, na Dzień Dziecka.

W książce mamy do czynienia z dwiema postaciami negatywnymi - Matką Magdy i Łukaszem Młodszym, czyli ojcem dziecka. Wielką sympatię wśród czytelników powinien jednak wzbudzić Łukasz Starszy, dziadek małej Pauliny, który przez prawie cały okres ciąży Magdy otoczył ją opieką, jaką powinna zostać otoczona przez rodziców czy, jak w tym przypadku, przez Matkę. Przynosił jej owoce i warzywa, jedzenie, dowoził do szkoły, a także opiekował się nią, jak tylko mógł, a kiedy Magda nie miała gdzie się podziać, Łukasz Starszy sprezentował jej mieszkanie, by tam spokojnie mogła rozpocząć nowy etap w życiu i móc opiekować się swoją malutką córeczką, nie musząc kłócić z Matką. Drugą równie pozytywną postacią jest Bartek, najlepszy przyjaciel głównej bohaterki, który przez dłuższy czas się do niej zalecał, a kiedy dowiedział się o ciąży - nie opuścił jej. Co ważniejsze - był przy niej zawsze, gdy go potrzebowała.

Magda.doc może wzbudzać różne, momentami skrajne emocje. Dla niektórych będzie to najlepsza książka, dla innych coś, na co nie warto poświęcić czasu. Osobiście sądzę, że jest to książka, do której trzeba dorosnąć i którą trzeba zrozumieć. Również następne dwie części - Paulina.doc oraz Paulina w orbicie kotów, to książki do których trzeba wiedzieć jak podejść. Gdy czytałam Magdę.doc po raz pierwszy, kompletnie nie wiedziałam jak mam do niej podejść, więc nie do końca została przeze mnie zrozumiana. Później, gdy byłam trochę starsza, podeszłam do niej ponownie i zrozumiałam ją tak, jak zrozumieć powinnam. Autorka poruszyła tematy, które są powszechne, chociaż przez długi czas były raczej tematami tabu i mogły doprowadzać do wielu nieporozumień czy niepowodzeń. Tera, niestety, temat młodych matek staje się zjawiskiem coraz częstszym wśród młodzieży w wieku Magdy czy, co gorsze, młodszych. Wszystkie trzy książki to utwory nie tylko o problemach, które towarzyszą nam w okresie dojrzewania, ale także o tym, jak sobie z nimi radzić, nie mając zbyt dużego wsparcia. 

Zawsze byłam pełna podziwu dla siły i determinacji Magdy, która, kiedy miała podrzucane kłody pod nogi, potrafiła stawić im czoła i przekroczyć je, nawet gdy mocno się potykała. Nie każdy jest w stanie być tak silnym, zwłaszcza w takiej chwili, takim nieciekawym momencie. Dla mnie ta książka jest czymś, do czego bardzo lubię wracać - jej tematyka, dosyć trudna i młodzieżowa, zahaczająca o tematy wciąż nazywane tematami tabu. Jest związana z problemami w życiu codziennym, towarzyszącą większości ludzi.

Magda.doc to książka, w której ukazane jest również życie przed erą internetu i telefonów komórkowych. Nie ma także silnie rozbudowanej technologii, życie wygląda inaczej. Większość osób nie wyobraża sobie życia w czasach, gdy nie było telefonów, internetu, gdy w głównej mierze pisano listy, te papierowe i spotykano się twarzą w twarz, zamiast pisać przez internet. A ja... chciałabym wrócić do tych czasów.

sobota, 8 października 2016

#1 Śląskie Targi Książki

18:39:00 0 Comments

To był zdecydowanie szalony weekend, chociaż przyznam, że mogło wydarzyć się nieco więcej, ale nie narzekam, bo nie mam na co - było fajnie i bardzo książkowo, a sobota, tak naprawdę, przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Tym razem nie czekałam, aż ktoś ze znajomych podejmie decyzje i jednak przybędzie na Śląskie Targi Książki. Nie, decyzję podjęłam sama, jedynie w piątek skorzystałam z faktu, że wybierali się tam znajomi, więc ja zabrałam się z nimi.

Rok temu nie było mnie na Pierwszych Śląskich Targach Książki - to po tym, jak dwa lata temu obiecałam sobie, że nigdy więcej nie pójdę na Targi Książki w Katowicach, bo większej porażki organizacyjnej jeszcze nigdy nie spotkałam, a przecież byłam na mojej studniówce. Wtedy jednak w Spodku nie było nic, a oprócz tego wielkiego nic był też kącik z żarciem, w którym frytura śmierdziała, jakby jej ktoś nie wymieniał przynajmniej od roku - wystarczyło wejść na teren Spodka, by ją poczuć. o h y d a. Trzy lata temu było nieco lepiej, ale również szału nie było. Teraz szłam pełna obaw, ale naprawdę pragnęłam spotkać dwie polskie pisarki - Martę Fox oraz Sylwię Chutnik.

W piątek zwinęłam się stamtąd gdzieś po dwóch godzinach, z torbą wypełnioną nowymi książkami. Przede wszystkim odwiedziłam stoisko wydawnictwa Znak, a także Akapit Press i Muza, skąd wyniosłam sześć książek - Jolantę i W krainie czarów Sylwii Chutnik, a także Chujową panią domu Magdaleny Kostrzewskiej zakupiłam właśnie w Znaku. W Akapicie zakupiłam najnowszą książkę Marty Fox - Idol, a dzięki wydawnictwu Muza powiększyłam kolekcję książek Carlosa Ruiza Zafóna - wydania kieszonkowe książek Cień wiatru oraz Więzień nieba. Żeby mieć pełną kolekcję w domu pozostało mi zakupić jeszcze Światła września, Marinę, a także Grę anioła. Muszę przyznać, że nie wiem, z której książki jestem bardziej zadowolona, ale za to wiem, co cieszy mnie najbardziej - autografy, które zdobyłam następnego dnia!

W piątek podeszłam jeszcze do stoiska Media Rodziny, by porozmawiać na temat serii książek o młodym czarodzieju, a także tych okołopotterowskich, za które na allegro właściciele życzą sobie ceny, jakby okładki były ze złota. Gdzieś tam krążyły plotki, że będzie dodruk. Chciałam dowiedzieć się coś więcej na ten temat, a także usłyszeć co nieco o najnowszym wydaniu całej serii. Usłyszałam wszystko co chciałam, a teraz się tym z Wami dzielę:

Nowa edycja książek o Harrym Potterze, ale w twardej okładce, pojawi się w księgarniach dopiero w okolicach nowego roku - do tej pory tę wersję zakupić można jedynie na stronie wydawnictwa albo w sieci Empik. Po nowym roku pojawią się w każdej księgarni. Jeśli jednak chodzi o książki około potterowskie autorstwa Rowling - tj. Baśnie Barda Beedle'a, Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć, a także Quidditch przez wieki - na chwilę obecną nie ma szans na dodruk, bo chociaż Media Rodzina ciągle ponawia prośbę o zgodę, to Anglicy, którzy mają pełne prawa autorskie, nie zamierzają jej nam odnowić. Trzeba więc czekać, ale jedno jest pewne - wszelkie plotki na temat dodruku są nieprawdziwe i nie warto w nie wierzyć. 

W pierwszy dzień dosyć długo kręciłam się przy antykwariatach, ale nie byłam przekonana czy coś chcę kupić czy jednak jeszcze nie teraz. Ostatecznie, kiedy już się namyśliłam, że jednak biorę Żarna niebios Mai Lidii Kossakowskiej, to okazało się, że książki na stoisku już nie ma. Cóż, nie umiałam się zdecydować, więc ostatecznie straciłam to, co chciałam. No trudno, mój błąd. Kto nie ryzykuje ten traci, więc, jak widać, straciłam. A może zyskałam kilkanaście złotych? Nie wiem i już się nie dowiem, co by było, gdybym zapytała o cenę.

Zrobiłam pierwsze rozeznanie w terenie, spojrzałam na godziny, w których będzie się działo coś, co mnie zainteresuje, zrobiłam kilka zdjęć telefonem i... postanowiłam wrócić do domu. Nastawiłam się na sobotę i liczyłam na to, że spełni moje oczekiwania albo chociaż 75% z nich. W domu odłożyłam nowe książki na półkę, naładowałam baterie w aparacie i czekałam na sobotę, by spotkać autorki, zrobić kilka zdjęć do postu, który właśnie tworzę, a poza tym wrzucić coś później na instagram, no bo jak to tak, pójść na targi i nie wrzucić zdjęć? Nie u mnie. Niestety, na Targach czekało mnie bardzo niemiłe zaskoczenie - gdy próbowałam zrobić zdjęcie przy stoisku wydawnictwa Muza, gdzie akurat autografy rozdawała Katarzyna Pakosińska, a kolejka chętnych po podpis ciągnęła się przez pół sali, podszedł do mnie (i jeszcze jednej pani, która również chciała zdjęcie zrobić) pan ochroniarz i opieprzył nas, że nie wolno robić zdjęć, że potrzeba zgody od organizatorów, a także wszystkich ludzi na zdjęciu. Nie chciałam się wykłócać, więc schowałam aparat, na targach zrobiłam jeszcze kilka zdjęć, ale niesmak pozostał.

Jeśli chodzi o robienie zdjęć w miejscach publicznych - tak naprawdę, jeśli ktoś komuś robi zdjęcie, to wcale nie potrzebuje zgody, o ile nie zamierza go nigdzie wykorzystać. Jeśli zdjęcie ma pójść dalej - tzn. pojawić się na portalu społecznościowym, w gazecie, na wystawie - wtedy potrzebna jest zgoda osoby, która znajduje się na zdjęciu, o ile jest tam jedna czy dwie osoby. Powyżej czterech zdjęcie uznawane jest za grupowe, a co za tym idzie - zgoda nie jest potrzebna. To taki mały kruczek prawny, który może uratować człowieka. 

Wracając jednak do targów - przeszłam kilka razy cały budynek, za wszelką cenę szukając Sylwii Chutnik, ale nigdzie nie umiałam jej znaleźć, a w samych planach targowych nie było żadnej informacji czy będzie gdziekolwiek rozdawać autografy. Trochę zwątpiłam, obawiając się, że niepotrzebnie zabrałam ze sobą dwie książki, które kupiłam poprzedniego dnia. Gdy już zaczęłam żałować, że na darmo noszę je ze sobą, to usłyszałam rozmowę kilku osób, które stały za mną, że Sylwia Chutnik pojawi się później przy jednym ze stoisk - dzięki temu o wcześniej wspomnianej godzinie podeszłam pod stanowisko Biblioteki Śląskiej i oprócz dwóch autografów - zarówno pod Jolantą, jak i W krainie czarów zdobyłam również zdjęcie! Jakości może jest marnej, bo robione telefonem i w okropnym, żółtym świetle, ale najważniejsze, że po prostu jest, a ja mam co wspominać.

Zaraz później podeszłam ponownie pod Akapit Press, z nadzieją, że moja ulubiona Marta Fox już dotarła. Nie myliłam się, już była i podpisywała książki. Przed sobą przepuściłam kilka osób, ale tylko dlatego, że większość przybyła z jedną, wybraną przez siebie książką. Ja, oprócz dwóch przywiezionych z domu - zakupionego dzień wcześniej Idola, a także Czerwień raz jeszcze daje czerwień, którą dostałam na zeszłoroczne święta - przyniosłam ze sobą sześć innych, które zakupiłam tego dnia, ale kilka godzin wcześniej - Izę Anoreczkę oraz Izę Buntowniczkę, Zołzunie, Zakochaj się, mamo, Cafe Plotka, a także Plotkarski SMS - wiedziałam, że zajmę nieco więcej czasu. Miałam dzięki temu chwilę, by porozmawiać z panią Martą i móc jej zadać kilka pytań, a także zrobić kolejne, pamiątkowe zdjęcie.

Niestety nie mogłam zostać do samego końca, by o siedemnastej przyjść i posłuchać rozmowy na głównej scenie, tej z panią Martą Fox, ale także głównym bohaterem Idola - Arturem Gotzem. Trochę tego żałuję, ale może kiedyś jeszcze zdarzy się jakaś okazja? Zobaczymy! Z nowymi książkami (i cudownymi autografami!) w torbie, postanowiłam przejść się jeszcze trochę po całych targach, co poskutkowało jeszcze jedną książką - w końcu zdobyłam Ojca chrzestnego w pięknej, kultowej okładce, wciąż jeszcze pachnącą antykwariatem. Kocham stare książki, mniej więcej tak bardzo, jak nowe. Ostatecznie z Targów wyszłam z zestawem trzynastu nowych książek, co zakrawa na uzależnienie.


krótko podsumowując:
Po raz kolejny miałam okazję spotkać się i porozmawiać z panią Martą Fox. Widziałam również Sylwię Chutnik, Katarzynę Pakosińską, Katarzynę Bondę (której książki zamierzam nadrobić!), a także Grahama Mastertona, którego twórczość również powinnam nadrobić. Zrobiłam kilka zdjęć, mimo czujnych oczu pana ochroniarza. Byłam dwa dni na targach i nie czuję się zawiedziona, wręcz przeciwnie - pamiętając targi sprzed dwóch i trzech lat, muszę przyznać, że jest duża przepaść, zdecydowanie na plus. Wyszłam stamtąd z górą książek do przeczytania i kolejnymi tytułami, które chętnie nadrobię i poznam.


Za rok też tam wrócę, słowo!

piątek, 30 września 2016

#00 Witam się!

21:45:00 0 Comments


Dzień dobry!

Ten blog ma, lekko licząc, cztery lata. Pierwszy post pojawił się tutaj dokładnie osiemnastego listopada dwutysięcznego dwunastego roku, a jedynym słusznym postem, moim zdaniem, okazała się relacja z Targów Książki  z dwutysięcznego trzynastego roku. Trochę słabo, co nie? Teraz jednak postanowiłam podjąć kolejną próbę, bo może tym razem będzie lepiej, może tym razem zagrzeję tutaj miejsce na dłużej. Jak będzie naprawdę? Cóż, przekonamy się. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. A skoro nic nie tracę ryzykując - biorę się w garść i od października ruszam.

Jeśli ktoś z Was przybył tutaj z humanistki na obcasach to od razu chcę podkreślić, że humanistka nie znika! Moja literacka pasja jest tylko odrębnym projektem, moim małym ryzykiem, które podejmuję na własną odpowiedzialność. Jeśli coś się stanie, że z niego zrezygnuję, to najprawdopodobniej większość postów przeskoczy na mój blog oficjalny. Teraz jednak chciałabym oddzielić książkowe-love od całej reszty. Zobaczymy jednak co z tego wyjdzie, ale chciałabym Was wszystkich prosić, żebyście trzymali za mnie kciuki.

Niedługo pojawi się tutaj relacja ze Śląskich Targów Książki, które dzisiaj się rozpoczęły w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach. Później postaram się wziąć w garść i pisać - recenzować, mówić o swoich planach, wrzucać listy i podsumowania, zdjęcia i tematy okołoksiążkowe - w skrócie: będzie książkowo i literacko.

Będzie fajnie, obiecuję!

środa, 25 września 2013

Targi Książki w Katowicach

16:40:00 3 Comments
edit 25.09.2016: Pozwoliłam sobie udostępnić post sprzed trzech lat, na dobry początek bloga i na fakt, że za pięć dni odbędą się kolejne Targi Książki w Katowicach, po raz drugi nie w Spodku, a w Międzynarodowym Centrum Kongresowym. I będą to 2 Śląskie Targi Książki, na których zamierzam się zjawić i na które bardzo serdecznie zapraszam. 
Post bez poprawek.




Tegoroczne Targi Książki w Katowicach trwały od 20 do 22 września i, jak co roku, odbywały się w Spodku. W tym roku już nie mogło mnie na nich zabraknąć, mimo iż do tej pory jakoś ich termin nigdy mi nie sprzyjał, więc w tę sobotę, 21 września, po raz pierwszy stawiłam się na Targach Książki. Na miejscu byłam jeszcze przed 10:30, więc ledwo pół godziny po otwarciu. Na początku, nie ukrywam, przeraziło mnie to, jak niewiele było osób. Chyba na palcach jednej ręki mogłabym zliczyć zwiedzających. Postanowiłam się jednak nie poddawać, w końcu obiecałam sobie, że spędzę tam przynajmniej pół dnia i, co było dla mnie najważniejsze, w końcu na żywo spotkam autorkę wielu książek, które przeczytałam, czyli panią Martę Fox.

Uzbrojona w książkę pani Marty oraz swój aparat wyruszyłam do Spodka. Przeszłam wzdłuż dziesiątek identycznych, niewiele wyróżniających się białych boksów, będących miejscami, w których wydawnictwa wystawiały różne książki. Dosyć szybko dotarłam na sam środek, a więc do serca tegorocznych Targów - do kolorowego wydawnictwa Dreams, a także do stanowiska wortalu internetowego Granica.pl. Nie mogłam oderwać wzroku od różnobarwnego wydawnictwa Dreams, które zdecydowanie wyróżniało się na tle pozostałych, białych boksów. Wielki złoty napis, oraz zielone stoiska przyciągały wzrok wielu ludzi. Można było zakupić tam pełno książek, jednak płacić można było, na moje nieszczęście, tylko gotówką. Ja, na złość sobie samej, wzięłam niewystarczającą ilość pieniędzy, a więc nawet nie mogłam kupić "Baśniarza", z którym wszyscy wprost szaleli i w ciągu 10 minut cały stos został wyprzedany. 

Nie zraziło mnie to jednak. Było pełno różnych stanowisk, sprawiających radość nie tylko biblioholikom, ale także dzieciom - można było grać w szachy, zarówno te małe, jak i te wielkie, gdzie plansza do gry była ogromna, typowo czarno biała. Dla dzieci były różne stanowiska do gier i zabaw, tak samo jak stworzony został plac zabaw. Były gry językowe, możliwość rysowania, wywieszone flagi różnych państw, a także niektórym dzieciom, oczywiście za zgodą rodziców, malowano twarze farbkami specjalnie do tego przeznaczonymi. Samo wydawnictwo Dreams, bo do niego będę wracać co jakiś czas, zaskoczyło mnie swoimi barwami, różnorodnością, idealnie wystawionymi pozycjami. Nie było chwili, aby nikogo tam nie było, przy tym stanowisku. Koło godziny 12/13 była tam pewna kumulacja ludzi - kolejka do kasy miała chyba z dziesięć osób! To właśnie był ten moment, gdy wykupili mi całego "Baśniarza", na moje nieszczęście, oczywiście. Ale to nic, zaoszczędziłam pieniądze i kupiłam książkę, która pozwoliła mi wygrać coś w losowaniu!


Przy stoisku Granicy.pl można było porozmawiać i zdobyć autografy kilku autorek książek. Między innymi była to wspomniana wyżej pani Marta Fox, ale także panie: Ewa Bauer, Renata Kosin, Jolanta Kwiatkowska, Manuela Kalicka, Joanna Marat, Mariola Zaczyńska, Anna Fryczkowska czy Urszula Jaksik. Przy stoisku wydawnictwa Dreams można było także spotkać pana Dariusza Rekocza. 





Wszyscy autorzy byli chętni do rozmów ze zwiedzającymi, a także chętnie pozwalali na robienie sobie zdjęć. Fajnie było patrzeć na uśmiechniętych autorów. To na pewno bardzo przyjemne uczucie, kiedy przychodzą do pisarza czytelnicy, proszą o autograf, zadają pytania, robią zdjęcia, chcą dowiedzieć się czegoś więcej na temat swoich ulubionych książek czy autorów. Na zdjęciu po prawej stronie są panie Ewa Bauer oraz Renata Kosin, natomiast trochę poniżej, po lewej stronie, pojawiło się zdjęcie właśnie pana Dariusza. Pan Dariusz najpierw znajdował się przy stanowisku wydawnictwa Dreams, ale później, jak dobrze zauważyłam, pojawił się również przy Granicy.pl, promując swoje książki i bardzo chętnie rozmawiając z ludźmi, którzy do niego podchodzili. Stał dosyć blisko pani Marty Fox, a więc widziałam, że kiedy nikt do nich nie podchodził, spokojnie rozmawiali między sobą.





Podczas Targów Książki odbyło się także rozdanie nagród z konkursu E-Buka. Trochę żałuję, że o samym konkursie dowiedziałam się dopiero na dwa dni przed tymi Targami, ale wiem, że nie miałabym zbyt wielu szans, zważywszy na to, że jestem tutaj dopiero od niedawna. Stałam wraz z innymi bloggerami i spokojnie słuchałam jak pan Grzegorz Raczek wyczytywał kolejnych autorów "zaczytanych" blogów. Niestety tak się złożyło, że większości tych bloggerów akurat nie było na targach. Pan Grzegorz jednak zapewnił wszystkich uczestników, że mają się nie martwić, bo on wszystkie te "dyplomy" i nagrody prześle do osób, z którymi skontaktuje się w najbliższym czasie.
Z chęcią wysłuchałam również opowieści skąd pojawił się pomysł na konkurs E-Buka, a także wyjaśnienie na czym dokładnie on polega. Sama idea tego konkursu naprawdę mocno mi się spodobała. W końcu ktoś, kto ma takie możliwości, zabrał się za tworzenie takiego konkursu, który ma naprawdę dobry pomysł. 


E-Buka to konkurs, który w dzisiejszych czasach należy do mniejszości. Ogólnie większość stron internetowych prowadzi teraz konkursy, polegające na największej ilości polubień bądź komentarzy. E-Buka odbiega od normy w taki sposób, że po prostu jest Jury, które decyduje o wygranej bądź nie. Jest to o tyle dobrze, że takie szaraczki jak ja, mające mało odwiedzin czy niewielu czytelników, również dostają swego rodzaju szansę na wygraną. Nie sądzę jednak bym ja sama osobiście miała szanse, gdybym zgłosiła się do tego konkursu - ledwo cztery recenzje książek na pewno nie zasługują nawet na dyplom, a co dopiero na kuferek pełen książek! Ale nie martwię się, bo zamierzam w przyszłym roku się zgłosić, kiedy w końcu uda mi się rozkręcić tego bloga. A nóż coś wygram.


Na Targach Książki było mnóstwo bloggerów. Wyróżniali się oni plakietkami z napisem GOŚĆ, a także dużymi, papierowymi torbami, wypełnionymi naklejkami, ulotkami i innymi rzeczami reklamującymi owe Targi. Niektórzy bloggerzy wyróżniali się również własnoręcznie zrobionymi koszulkami czy swoimi plakietkami, by pokazać z którego bloga są oni. W ten sposób poznałam na Targach kilku bloggerów - Tris, Abigail, Rafała, Emi oraz Karolkę - a także spotkałam moją Antoinette, którą znam już od ponad roku i w końcu mogłam się z nią spotkać! Jako pierwsze zobaczyłam właśnie dwie Anie - Tris i Abigail - oraz Julkę, czyli Antoinette, wszystkie trzy dziewczyny, wraz z panią Magdaleną, widoczne są na zdjęciu obok. Stały właśnie przy stoisku wydawnictwa Dreams i rozmawiały z panią Magdaleną Rykiel, która zajmuje się właśnie współpracą pomiędzy wydawnictwem a bloggerami książkowymi.




Po pewnym czasie podjęłam decyzję, by w końcu zakupić książkę, bo przecież nie mogę wyjść z Targów Książki z pustymi rękami! Podeszłam więc do stoiska wortalu Granica.pl i zakupiłam najnowszą książkę pani Marty Fox - "Autobiografię z lisiczką". Kiedy kupowałam ową książkę dostałam numerek, który o godzinie czternastej miał wziąć udział w losowaniu, a do wygrania były dwie żółte koszulki z nadrukiem właśnie okładki powyżej wspomnianej książki. Nie mogłam się doczekać tego losowania, mimo iż dużo bardziej ucieszył mnie fakt, że po raz kolejny mogę podejść do pani Marty i uzyskać kolejny podpis na książce. To już trzeci autograf na książce, który zdobyłam własnoręcznie, a nie poprzez wysyłanie listów. 


W między czasie można było pójść również na pewne wykłady, dotyczące blogowania we współczesnym świecie. Niestety te wykłady mnie nie wciągnęły, posiedziałam chwilę, po czym grzecznie wyszłam, by dłużej nie przeszkadzać. Sala jednak była prawie pełna, a więc było wielu bloggerów, których te wykłady wciągnęły. Ja, niestety, do nich nie należę. Pokręciłam się więc jeszcze po Targach, poszłam zobaczyć obrazki rysowane z piasku i oczekiwałam na losowanie. Zrobiłam jeszcze kilka zdjęć stoiskom - między innymi wydawnictwu Nasza Księgarnia, Sonia Draga czy Czarna Owca. Na zdjęciu obok - wydawnictwo Sonia Draga i stosy cudownych książek, które fajnie byłoby mieć, fajnie byłoby przeczytać, ale skąd brać na to wszystko pieniądze?


Posiedziałam trochę. Z czasem zaczęło przychodzić coraz więcej ludzi, aż w końcu było ich naprawdę dużo. Ja chwilę przed godziną czternastą, a więc przed losowaniem, podeszłam do stoiska Granicy.pl. Już czekała tam jedna pani, również z "Autoportretem z lisiczką". Za chwilę przyszedł pan, zajmujący się owym stoiskiem, wraz z kilkoma pozginanymi kartkami. Szybko naliczyłam, że było pięć kartek, a więc pięć osób brało udział w losowaniu. Przy stoisku byłam ja i jeszcze jedna pani. Prawdopodobieństwo, że wylosują numer TRZY, a więc ten, który miałam ja, był w moim mniemaniu bliski zera. Pierwsze losowanie i... pani Marta rozwinęła kartkę z numerem DWA. Jak się okazało - dwójkę miała pani obok. Ale okazało się, że koszulki mają dwie! I co następne wylosowała pani Marta? TRÓJKĘ! Zaczęłam się wtedy zastanawiać co się stało, że nagle dopadło mnie takie szczęście - autograf, wygrana koszulka w losowaniu, spotkanie jednej z ulubionych autorek, spotkanie koleżanki, która wbrew wszystkiemu nie mieszka tak daleko, a jednak jeszcze jej nie widziałam. Aż do tych targów. Co powinnam o tym myśleć? Nie wiem, poczułam euforię, mogąc zrobić sobie zdjęcie z panią Martą Fox, a więc mam namacalny dowód na to, że ją widziałam, że się z nią spotkałam, że miałam z nią jakkolwiek do czynienia. Dla kogoś, kto wychował się na jej książkach - niesamowite doświadczenie!


Ze Spodka wyszłam gdzieś pół godziny po losowaniu. Do domu wracałam ze zdecydowanie cięższą torebką, bowiem miałam kilka, a nawet kilkanaście pamiątek. W końcu zdobyłam jakieś zakładki do książek, a więc już nie będę musiała używać wszystkiego, co wpadnie mi w ręce tak, jak robiłam to do tej pory - używałam zużytych biletów jednorazowych, biletów do kina, rachunków, porwanych karteczek, ogółem wszystkiego, co nadawało się do bycia zakładką w książce. Poniższe zdjęcia są właśnie moimi pamiątkami, przywiezionymi z Targów Książki w Katowicach:





I wiecie co? Za rok też tam wrócę!